W Niemczech koszykówka na wózkach traktowana jest bardzo poważnie i służy nie tylko integracji. Przekonaliśmy się o tym w Hamburgu, oglądając grę reprezentanta Polski Marcina Balcerowskiego.

Marcin Balcerowski

W hali przygasają światła, zaczyna grać głośniejsza muzyka i spiker zaczyna prezentację zawodników. Wyczytuje ich po kolei, a publiczność nagradza wszystkich gromkimi brawami, słychać nawet bębniarza. – Numer 12, Marcin Balcerowskiiiii – krzyczy mężczyzna z mikrofonem, a Polak wjeżdża na parkiet. Tak, wjeżdża, bo chociaż otoczka może być myląca dla przybysza spoza Niemiec, to jednak jesteśmy na spotkaniu play-off Bundesligi w koszykówce na wózkach. Balcerowski gra tutaj od poprzedniego sezonu, wcześniej występował też we Włoszech i Hiszpanii. We wszystkich przypadkach zawodowo, w Polsce chcąc kontynuować karierę musiałby to robić amatorsko. Znając nasze realia sportu niepełnosprawnych można być zszokowanym widząc loga sponsorów na wózkach, słysząc o spotkaniach w szkołach organizowanych przez klub czy czytając informacje o frekwencji. W Hamburgu wynosi ona średnio kilkaset osób, choć zawody są biletowane.
– Myślę, że nasi widzowie przychodzą na mecze z różnych powodów. Z jednej strony to sport pełen wrażeń. Z drugiej strony panuje specjalna atmosfera, bo to jednak wyjątkowa dyscyplina – mieszane drużyny (w lidze niemieckiej w zespołach mogą występować także kobiety – przyp. red.), różne charaktery, różne stopnie niepełnosprawności. Nasze domowe spotkania są miejscem integracji nie tylko na boisku, ale także poza nim. Jak można zauważyć widzowie są rozmaici, wieloaspektowi. Naszym celem jest coś więcej niż sukces na parkiecie. Chcemy łączyć ludzi, pokazać niepełnosprawnym i młodym ludziom, co można zrobić i że nie ma barier – tłumaczy David Schulze, koordynator BG Baskets Hamburg, którzy łączą także ludzi z różnych kultur. Bo w składzie oprócz Polaka są zawodnicy z Japonii, Iranu, Rosji, Izraela.

Klub oprócz wpływów z biletów i od sponsorów utrzymuje się także z miejskich dotacji, ale prowadzi również catering w trakcie spotkań. Taki, który można nazwać swojskim czy domowym, bo można chociażby poczęstować się ciastem czy kanapką. Zespół z Hamburga należy raczej do tych bogatszych w Niemczech, gdzie budżety wahają się od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy euro. Ta wyższa kwota to w okolicach minimalnego budżetu (2 miliony złotych) w polskiej Energa Basket Lidze, czyli ekstraklasie zwykłej koszykówki. Nawet biorąc pod uwagę wyższe koszty życia w Niemczech to i tak robi wrażenie. – Finansowanie to największe wyzwanie, bo ten sport jest drogi. Liczne podróże po Niemczech i Europie ze sprzętem kosztują, zawodnicy są profesjonalistami i też chcieliby zarabiać jak najwięcej, więc klub musi być jak najbardziej profesjonalny – przyznaje szef BG Baskets.

Cena jednego wózka wynosi kilka tysięcy euro, a podróże z wózkami to wyzwanie. Bardziej finansowe niż logistyczne, choć takie w pewnym stopniu też. – Wyjazdy kiedyś były trudniejsze niż w obecnych czasach. Teraz np. do Monachium jechaliśmy pociągiem, na bliższe wyjazdy mamy dwa klubowe auta, jednego busa. Wózki pakujemy do niego i tyle. Każdy z nas grających jest tak sprawny, że bez pomocy może sobie poradzić. Kwestia przyzwyczajenia do życia. Poza tym mamy w drużynie zawodników chodzących, więc oni pomogą z wózkami, przez to jest dużo łatwiej – opowiada Balcerowski. – W Europie swego czasu wielki budżet miało Galatasaray Stambuł, w którym też grali Polacy. Oni kilka razy wygrali odpowiednik Ligi Mistrzów. Mieli budżet większy niż wiele ekip EBL. W naszej lidze czołowe zespoły wyglądają lepiej organizacyjnie niż I liga polska (zaplecze EBL – przyp. red.). Są też oczywiście drużyny takie, które nie mają wiele pieniędzy. Do Niemiec zawodnicy przyjeżdżają nie tylko dla zarobków, ale chcą się szkolić. Niemiecka liga jest mocna, gra się co tydzień, zaczyna się we wrześniu, kończy się w maju. Normalny sezon – tłumaczy Balcerowski.

Źródło: Przegląd sportowy