Trudna decyzja Kajetana Kajetanowicza. Polski kierowca wycofał zgłoszenie do Rajdu Chile - trzeciej rundy rajdowych mistrzostwa świata, do jakiej planował przystąpić w tym sezonie w ramach startów w WRC2. Przyczyną są problemy sprzętowe.

Kajetan Kajetanowicz

Kajetanowicz stanął na podium na Korsyce, w swoim pierwszym tegorocznym starcie, a potem objął prowadzenie w Rajdzie Argentyny, gdy na czwartym oesie, podczas lądowania w jego maszynie wypięło się tylne koło. Zadziwiał fakt, że nasza załoga nie wróciła do rywalizacji dzień później, bowiem w tak dramatycznym rajdzie, przy ubogiej obsadzie Polacy i tak wywalczyliby punkty, a być może nawet i podium. Jak się okazuje przyczyną były problemy z maszyną.

- Niestety jestem zmuszony do podjęcia wyjątkowo trudnej decyzji o wycofaniu zgłoszenia z kolejnej rundy Mistrzostw Świata w Chile. Po Rajdzie Argentyny zespół wraca do Polski. Zadecydowałem, że wystartujemy w jednym z kolejnych rajdów w momencie, gdy producent samochodu zapewni bezpieczne i trwałe rozwiązania rzeczywistych problemów - oświadczył Kajetanowicz. Polak startuje w tym roku Volkswagenem Polo R5, który wciąż jest stosunkowo nowym autem. Jak dotąd Polo nie startowało w tak wymagającej dla sprzętu rundzie MŚ, jak wyjątkowo zdradliwa i wyboista Argentyna.

- Nasz zaplanowany kalendarz WRC nie zmniejszy się i w zastępstwie wybiorę inny rajd. Jestem odpowiedzialny za każdego członka zespołu oraz zależy mi na zaufaniu moich partnerów, jakim zostałem obdarzony. Wiem że jesteśmy w wyjątkowo dobrej formie i jak pokazał Rajd Korsyki i Argentyny mamy świetne tempo, ale już dawno przestałem myśleć o rajdach tylko w kontekście realizacji swoich marzeń. Zapewniam kibiców LOTOS Rally Team, że nic się nie zmieniło. Jesteśmy i będziemy gotowi do walki, bo trudne sytuacje, jak wiecie, zamieniamy w motywację. Dziękuję, że jesteście - zakończył trzykrotny mistrz Europy.


Źródło: Przegląd sportowy

W Niemczech koszykówka na wózkach traktowana jest bardzo poważnie i służy nie tylko integracji. Przekonaliśmy się o tym w Hamburgu, oglądając grę reprezentanta Polski Marcina Balcerowskiego.

Marcin Balcerowski

W hali przygasają światła, zaczyna grać głośniejsza muzyka i spiker zaczyna prezentację zawodników. Wyczytuje ich po kolei, a publiczność nagradza wszystkich gromkimi brawami, słychać nawet bębniarza. – Numer 12, Marcin Balcerowskiiiii – krzyczy mężczyzna z mikrofonem, a Polak wjeżdża na parkiet. Tak, wjeżdża, bo chociaż otoczka może być myląca dla przybysza spoza Niemiec, to jednak jesteśmy na spotkaniu play-off Bundesligi w koszykówce na wózkach. Balcerowski gra tutaj od poprzedniego sezonu, wcześniej występował też we Włoszech i Hiszpanii. We wszystkich przypadkach zawodowo, w Polsce chcąc kontynuować karierę musiałby to robić amatorsko. Znając nasze realia sportu niepełnosprawnych można być zszokowanym widząc loga sponsorów na wózkach, słysząc o spotkaniach w szkołach organizowanych przez klub czy czytając informacje o frekwencji. W Hamburgu wynosi ona średnio kilkaset osób, choć zawody są biletowane.
– Myślę, że nasi widzowie przychodzą na mecze z różnych powodów. Z jednej strony to sport pełen wrażeń. Z drugiej strony panuje specjalna atmosfera, bo to jednak wyjątkowa dyscyplina – mieszane drużyny (w lidze niemieckiej w zespołach mogą występować także kobiety – przyp. red.), różne charaktery, różne stopnie niepełnosprawności. Nasze domowe spotkania są miejscem integracji nie tylko na boisku, ale także poza nim. Jak można zauważyć widzowie są rozmaici, wieloaspektowi. Naszym celem jest coś więcej niż sukces na parkiecie. Chcemy łączyć ludzi, pokazać niepełnosprawnym i młodym ludziom, co można zrobić i że nie ma barier – tłumaczy David Schulze, koordynator BG Baskets Hamburg, którzy łączą także ludzi z różnych kultur. Bo w składzie oprócz Polaka są zawodnicy z Japonii, Iranu, Rosji, Izraela.

Klub oprócz wpływów z biletów i od sponsorów utrzymuje się także z miejskich dotacji, ale prowadzi również catering w trakcie spotkań. Taki, który można nazwać swojskim czy domowym, bo można chociażby poczęstować się ciastem czy kanapką. Zespół z Hamburga należy raczej do tych bogatszych w Niemczech, gdzie budżety wahają się od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy euro. Ta wyższa kwota to w okolicach minimalnego budżetu (2 miliony złotych) w polskiej Energa Basket Lidze, czyli ekstraklasie zwykłej koszykówki. Nawet biorąc pod uwagę wyższe koszty życia w Niemczech to i tak robi wrażenie. – Finansowanie to największe wyzwanie, bo ten sport jest drogi. Liczne podróże po Niemczech i Europie ze sprzętem kosztują, zawodnicy są profesjonalistami i też chcieliby zarabiać jak najwięcej, więc klub musi być jak najbardziej profesjonalny – przyznaje szef BG Baskets.

Cena jednego wózka wynosi kilka tysięcy euro, a podróże z wózkami to wyzwanie. Bardziej finansowe niż logistyczne, choć takie w pewnym stopniu też. – Wyjazdy kiedyś były trudniejsze niż w obecnych czasach. Teraz np. do Monachium jechaliśmy pociągiem, na bliższe wyjazdy mamy dwa klubowe auta, jednego busa. Wózki pakujemy do niego i tyle. Każdy z nas grających jest tak sprawny, że bez pomocy może sobie poradzić. Kwestia przyzwyczajenia do życia. Poza tym mamy w drużynie zawodników chodzących, więc oni pomogą z wózkami, przez to jest dużo łatwiej – opowiada Balcerowski. – W Europie swego czasu wielki budżet miało Galatasaray Stambuł, w którym też grali Polacy. Oni kilka razy wygrali odpowiednik Ligi Mistrzów. Mieli budżet większy niż wiele ekip EBL. W naszej lidze czołowe zespoły wyglądają lepiej organizacyjnie niż I liga polska (zaplecze EBL – przyp. red.). Są też oczywiście drużyny takie, które nie mają wiele pieniędzy. Do Niemiec zawodnicy przyjeżdżają nie tylko dla zarobków, ale chcą się szkolić. Niemiecka liga jest mocna, gra się co tydzień, zaczyna się we wrześniu, kończy się w maju. Normalny sezon – tłumaczy Balcerowski.

Źródło: Przegląd sportowy

Dziesięcioma golami (34:24) wygrało PGE VIVE Kielce z Paris Saint Germain w pierwszym meczu ćwierćfinałowym Ligi Mistrzów. Rewanż za tydzień w Paryżu.  

PGE VIVE – PSG

Przed rozpoczęciem meczu, na specjalnie wystawionym telebimie kibice wysłuchali apel Michała Jureckiego. – W Kielcach spędziłem 1/3 swojego życia. Zdobyłem z tym klubem trzy medale Ligi Mistrzów, w tym ten najważniejszy. Kontuzja sprawiła, że nie zagram już w barwach PGE VIVE. Wiem, że zawsze mogłem liczyć na pomoc trybun. Apeluję do kibiców, bądźcie dziś z naszymi chłopakami. Nie siedźcie na krzesełkach, dopingujcie, pomagajcie z całych sił – mówił kapitan PGE VIVE, odchodzący po sezonie do niemieckiego Flensburga.

Choć mistrzom Polski przyszło się zmierzyć z absolutnie topowym zespołem, gladiatorzy Talanta Dujszebajew nie zamierzali łatwo sprzedawać skóry. – Podstawowa kwestia, nie możemy się podpalać. Nie może być w naszej grze chaosu, nonszalancji. Trzeba być ostrożnym, grać do pewnej piłki. Rok temu, w konfrontacji z Paris Saint Germain przegrywaliśmy w pierwszym meczu już do przerwy 12 golami (10:22). Dziś musimy wykluczyć taką sytuację – zapowiadał przed meczem Alex Dujszebajew.

I faktycznie, ten element został spełniony w stu procentach. Gospodarze każdy atak pozycyjny grali spokojnie, dopieszczali każde podanie, każdy rzut. Francuzi, zaskoczeni takim obrotem sprawy, popełniali szereg błędów. Zupełnie bezproduktywny był Luc Abalo. Przez 30 minut „galacticos” z Paryża nie zdobyli gola z „koła”. Tymczasem podopieczni Dujszebajewa koncertowali niczym orkiestra słynnego Holendra, Andrea Rieu. W obronie kapitalną pracę wykonywał duet Mariusz Jurkiewicz – Marco Mamic. W ofensywie gospodarze mieli tak szeroką gamę zagrywek, że raz za razem wychodzili na czyste pozycje. PGE VIVE grając bajeczny handball uciekało z minuty na minutę. W 7 minucie było jeszcze 3:3, po kwadransie 8:6. Jeszcze lepiej było w ostatnich fragmentach tej części. Przy ogromnym dopingu, znakomitej postawie Vladimira Cupary mistrzowie Polski uciekli na pięć goli (16:11).
Druga połowa przyniosła nieprawdopodobne emocje. Francuzi, wyraźnie podrażnienie nie przebierali w środkach, często przekraczając przepisy i dopiero szybkie reakcje rosyjskich arbitrów zapobiegały rękoczynom. Od 50 minuty trybuny szalały. Nikt nie siedział. - Kielce gol, Kielce gol - niosło się szerokie echo. Gdy w 53 minucie Alex Dujszebajew pokonał Rodrigo Corallesa było już 31:22 a widownia byłe w ekstazie!   Mało tgo dzięki fantastycznej postawie w defensywie mistrzowie Polski powiększyli jeszcze dystans do 10 goli wygrywając ostatecznie 34:24 a ostatniego gola zdobył rzutem do pustej bramki Vladimir Cupara – najlepszy zawodnik meczu!!! – Chwała chłopakom. Wygraliśmy, ale awans jeszcze daleko – studził emocje Talant Dujszebajew.


Źródło: Przegląd sportowy

 Mike Taylor i Hamburg Towers wywalczyli awans do niemieckiej ekstraklasy.

Mike Taylor / Benka Barloschky

Promocję do elity uzyskały dwie najlepsze ekipy 2. Bundesligi, więc do sukcesu wystarczył triumf w półfinale. Startujący z czwartej pozycji Towers pokonali w nim pierwszych w rundzie zasadniczej Chemnitz 99ers 3-2. W decydującym piątym meczu prowadzili pewnie od początku, momentami różnicą kilkunastu oczek. W końcówce nie brakowało emocji, ale gościom udało się zwyciężyć 78:72, a najlepszym zawodnikiem okazał się rozgrywający Carlton Guyton, autor 28 punktów i 5 asyst.

Taylor ma ważny kontrakt i poprowadzi Towers w przyszłym sezonie w easyCredit BBL. Już wcześniej Amerykanin zapowiadał, że po awansie chciałby ściągnąć do Niemiec jednego (a może i więcej) z polskich zawodników. – Oczywiście jeśli awansujemy do Bundesligi, to będzie to pożądane miejsce do gry. Duże miasto, zdrowa organizacja, świetna liga. Gdy awansujemy, to będziemy mogli się otworzyć i zaoferować graczom więcej, także tym z Polski. Chciałbym, by moje kontakty z Polski doprowadziły do sprowadzenia tutaj jakiegoś koszykarza – powiedział nam, gdy kilka tygodni temu odwiedziliśmy go w Hamburgu.

– Zawodnicy prowadzeni przez niego w reprezentacji nie byliby zainteresowani drugą ligą, ale może po awansie tak? Rozmawialiśmy z kilkoma graczami, myśleliśmy o tym w trakcie sezonu, ale oni też mieli swoje oczekiwania finansowe. Nie podam nazwisk. On zna rynek, ludzie znają jego, mają szacunek dla jego pracy. Dlatego mogą pomyśleć, że skoro on tu jest, to organizacja jest dobra – powiedział wtedy współwłaściciel klubu Marvin Willoughby.


Źródło: Przegląd sportowy

43-letni Grzegorz Walasek i 37-letni Tomasz Gapiński wygrali w Gnieźnie rozegrane po raz pierwszy Mistrzostwa Par Nice 1. LŻ. To tylko potwierdza fakt, że nie przez przypadek Arged Malesa Ostrovia Ostrów jest liderem Nice 1. LŻ.

Musielak i Walasek

Trzy zespoły liczyły się w walce o Mistrzostwo Par Klubowych Nice 1. LŻ. Wygrało doświadczenie w osobach Tomasza Gapińskiego i Grzegorza Walaska. Kibice nie zobaczyli, jednak wielkich zawodów w Gnieźnie.

Takiego turnieju w kalendarzu nie było. Mistrzostwa Par Klubowych Nice 1. LŻ odbyły się po raz pierwszy. Emocji niestety było jak na lekarstwo. O wynikach decydował głównie moment startowy i pierwszy łuk. Co prawda, zawodnicy często jechali w kontakcie, ale kibice nie zobaczyli za dużo soli speedwaya, czyli efektownych i efektywnych wyprzedzeń.

Głównym celem turnieju było wyłonienie siódmej drużyny, która 11 maja powalczy o Mistrzostwo Polski Par Klubowych. W Bydgoszczy wystąpi pięć zespołów z PGE Ekstraligi, gospodarz ZOOleszcz Polonia i zwycięzca turnieju w Gnieźnie, czyli Arged Malesa TŻ Ostrovia.

Po opublikowaniu składów można było śmiało stwierdzić, że w Gnieźnie będą bardzo wyrównane zawody bez faworyta. Pierwsze dwie serie pokazały, że o zwycięstwo i awans do bydgoskiego finału powalczą zespoły z Gdańska, Łodzi i Ostrowa.

Po czterech seriach na prowadzeniu byli zawodnicy Orła. Doskonale na gnieźnieńskim owalu czuł się Daniel Jeleniewski, dla którego był to pierwszy oficjalny start w barwach Orła. Kroku dotrzymywał mu Rafał Okoniewski, a w rezerwie ciągle był najskuteczniejszy zawodnik Nice 1. LŻ Tobiasz Musielak, który nie ubrudził nawet kewlaru.

Przed ostatnią fazą to Orzeł był najbliżej wygranej i awansu, ale zaprzepaścili szansę w piętnastym biegu. Ten wyścig zakończył się podwójną wygraną pary Gomólski - Pieszczek. Piękną akcją na samej mecie popisał się ten drugi, który wyprzedził Rafała Okoniewskiego. Ostatni przyjechał Jeleniewski i to pogrążyło Orła.

Nie zawsze na prowadzeniu, ale ciągle z przodu stawki byli ostrowianie, którzy skrzętnie gromadzili punkty. Początek to popis Grzegorza Walaska, który dwa swoje pierwsze wyścigi zwyciężył o kilkanaście metrów przed resztą stawki. Zaliczył jedną wpadkę, ale nie była bolesna w skutkach.

Podwójnym zwycięstwem w biegu 19 ostrowianie wyszli na prowadzenie i czekali na to, co wydarzy się w kolejnym wyścigu. Tam wszystko w swoich motocyklach mieli gdańszczanie, ale niespodziewanie ulegli Car Gwarantowi Start Gniezno.

Nie wszyscy potraktowali wtorkowe zawody poważnie. W drużynie z Rybnika zabrakło Kacpra Woryny, który z pewnością byłby wzmocnieniem PGG ROW-u. Zamiast niego do pierwszej stolicy przyjechał Mateusz Tudzież, który miał duże problemy z płynną jazdą.

Niemiłym zaskoczeniem była także postawa gospodarzy, którzy byli zupełnie pogubieni na własnym torze. To miał być ich atut, ale było wręcz przeciwnie. Nawet świetnie jeżdżący w tym sezonie Mirosław Jabłoński był cieniem samego siebie.

Rolę statystów przyjęli zawodnicy Lokomotiwu Daugavpils. Łotysze i tak nie mieli możliwości na awans do finału MPPK więc potraktowali turniej treningowo.

Za zwycięstwo Ostrovia otrzymała 20 tysięcy złotych. Drugi zespół dostał 15 tysięcy, a trzeci 10 tysięcy.

Źródło: Przegląd sportowy